Tekst, który zaraz przeczytacie powstał dzięki Wam. W wielu komentarzach i wiadomościach zwracaliście bowiem uwagę na fakt, że jednym z najgorszych siedlisk współczesnej pańszczyzny są uczelnie. Postanowiłem przyjrzeć się problemowi trochę bliżej i poprosiłem czytelników, aby opisali swoje doświadczenia. Z nadesłanych opowieści wyłania się, dyplomatycznie mówiąc, nienajlepszy obraz polskiego środowiska akademickiego. Zresztą, przekonajcie się sami.
Zanim jednak oddam głos autorom listów, spójrzmy na polską naukę z nieco szerszej perspektywy. W ostatniej edycji tzw. Rankingu szanghajskiego, czyli zestawienia tysiąca najlepszych uczelni na świecie, znalazło się raptem dziewięć szkół wyższych z naszego kraju. Najlepsze z nich, Uniwersytet Warszawski i Jagielloński, uplasowały się w piątej setce, pozostałe – na pozycjach 801 – 1000. Dlaczego wypadliśmy tak słabo? Pewnie dlatego, że ranking uwzględnia (a to niespodzianka) głównie osiągnięcia badawcze, m.in. liczbę noblistów czy publikacji w czasopismach takich, jak Nature czy Science.
Zły stan naszych uczelni potwierdziło też zeszłoroczne badanie przeprowadzone wśród polskich laureatów grantów ERC. W największym skrócie są to nagrody pieniężne, przyznawane przez Europejską Radę ds. Badań Naukowych i przeznaczone na finansowanie przełomowych projektów badawczych. W 2024 roku otrzymało je dziesięcioro Polaków, ale tylko dwójka z nich prowadzi swoją działalność na rodzimych uczelniach. Autorzy badania postanowili więc zapytać polskich naukowców-emigrantów, co powinno się stać, aby ci zechcieli budować swoje kariery w ojczyźnie. Otwarli w ten sposób prawdziwą puszkę Pandory, bo z udzielonych odpowiedzi wyłonił się niemal apokaliptyczny obraz polskich uczelni.

Uczestnicy badania wspominali oczywiście o trudnościach z finansowaniem, niskich zarobkach i ograniczonym dostępie do infrastruktury, ale na pierwszy plan zdecydowanie wysunął się problem niskiego poziomu samej nauki. Przyczyny? Ankietowani podkreślali, że polskie uczelnie opierają się na skostniałej, mocno hierarchicznej strukturze, która wręcz celowo uniemożliwia rozwój młodych badaczy. Rodzime środowisko akademickie jest też zamknięte na współpracę międzynarodową i niechętne lub nawet wrogie wobec naukowców z innych krajów. Innymi słowy – polscy „uczeni” od lat kiszą się we własnym sosie i bardzo im to odpowiada. Jeden z uczestników badania podsumował to następująco:
Państwo płaci na tysiące ludzi, którzy nic nie robią na uniwersytetach, o których nikt nie słyszał
Kultura upokorzeń i układów
Smutne wnioski nasuwają się same – w Polsce właściwie nie uprawia się nauki. Uczelnie publiczne są raczej rezerwuarem ciepłych, państwowych posadek dla podstarzałych pseudobadaczy-symulantów, których główna aktywność sprowadza się do odtwórczej publicystyki w czasopismach niskiej jakości. Podobna sytuacja ma miejsce także na uczelniach prywatnych, które często nawet nie kryją, że ważniejsze od jakichkolwiek badań jest dla nich zarabianie pieniędzy. W obu przypadkach poważnym problemem jest też przerost administracji. Naznaczonej typowo urzędniczą mentalnością i objawiającej w osobach m.in. przemiłych pań z dziekanatów.

Skoro zatem uczelnie nie zajmują się tym, do czego zostały powołane, stały się siedliskiem najrozmaitszych, typowo folwarcznych patologii. W 2022 roku fundacja Science Watch Polska przeprowadziła badanie, w którym niemal 99 proc. ankietowanych stwierdziło, że w szkołach wyższych istnieje wyraźny podział na pracowników uprzywilejowanych i traktowanych gorzej. Prawie 79 proc. badanych oceniło atmosferę panującą na uczelni jako nieprzyjazną lub wrogą, a 63,5 proc. otwarcie przyznało, że spotkało się z mobbingiem. Jako sprawców przemocy wskazano głównie dziekanów (prawie 84 proc. przypadków), na kolejnych miejscach znaleźli się współpracownicy i rektorzy (odpowiednio 29,9 i 16,6 proc. głosów). Najczęstszymi przykładami mobbingu były wg ankietowanych: obmawianie (67 proc.), kwestionowanie decyzji (63,4 proc.) i publiczna krytyka (59,9 proc.).
Przeczytaj też: Urząd. Stan umysłu
Tyle mówią statystyki. A jak uczelniana choroba wygląda w praktyce? W tym miejscu oddam wreszcie głos czytelnikom, którzy zechcieli podzielić się z Pańszczyzną swoimi historiami. Zostały one zredagowane lub skrócone, lecz nie ingerowałem w ich meritum. Do minimum ograniczyłem też komentarze własne, których jedynym celem jest uporządkowanie narracji. Czytajcie i napawajcie się. Gaudeamus igitur!
***
Zacznijmy od wątku odnoszącego się bezpośrednio do nauki, czyli do tematu doktoratów. Sens ich robienia dość brutalnie opisał Tadeusz, były pracownik Państwowego Instytutu Badawczego:
Pewnego dnia przyszedł do mnie kierownik jednostki organizacyjnej i powiedział, że jest „łapanka na doktora”. Aby zachować uprawnienia do nadawania tego tytułu, ktoś musiał go zdobyć i padło na mnie. Oczywiście gadka w stylu „nie musi Pan nic robić”, ale tutaj też ważne zastrzeżenie: „ponieważ nie wypada, aby zrobił Pan doktorat przed swoją przełożoną, to ona otworzy przewód”. Po miesiącu dostałem do podpisu umowę lojalnościową z której wynikało, że przewód zaplanowany jest na 5 lat i w razie rezygnacji z pracy w trakcie lub po zakończeniu doktoratu miałem zapłacić 30 tys. zł wynagrodzenia promotora. Dodatkowo miałem też darmowo wykonywać wszystkie obowiązki asystenta.
Na ciężki los doktorantów zwróciła też uwagę Izabela usiłująca budować swoją karierę na jednym z uniwersytetów:
Zostałam przyjęta do grantu na stypendium trwające 32 miesiące. Przez pierwszy miesiąc nie dostałam żadnego wynagrodzenia, bo… panie w administracji nie wiedziały, jak się pieniądze z grantu wypłaca. Dobry start, ale potem było jeszcze ciekawiej. W miarę, jak moje stypendium zmierzało do końca, praca totalnie rozjechała się z tym, co zawierało się w grancie (wszystko wedle pomysłu profesora). Odkryłam też, że byłam zatrudniona właściwie po to, żeby wymyślić kolejny grant, a ten, w którym widniałam jako wykonawca, miał być przypisany starszej koleżance. Powinnam była odejść po skończeniu umowy na stypendium, ale wciąż słyszałam od promotora zapewnienia, że wszystko jest pod kontrolą. W końcu padło hasło „przedłużamy grant” i uznałam, że skoro tak, to przynajmniej dostanę stypendium jeszcze przez te kilka miesięcy. Przyszedł jednak październik i znowu nie otrzymałam żadnego przelewu. Szef z rozbrajającym uśmiechem przyznał, że owszem, grant przedłużamy, ale „na wynagrodzenia to już wszystko wydaliśmy”
Na tym jednak problemy Izabeli wcale się nie skończyły, bo oprócz pracy przy samym grancie, miała też na głowie sporo innych obowiązków:
Doktoranci mają kategorię „nie wiadomo co”, ponieważ nie są ani studentami ani pracownikami. Moja umowa nie gwarantowała właściwie nic. Cud, że zapewnione było chociaż ubezpieczenie zdrowotne. W czasie studiów doktoranckich miałam też obowiązek zrobienia praktyki zawodowej, czyli darmowego prowadzenia zajęć ze studentami. Od drugiego roku regularnie miałam 60-90 godzin zajęć laboratoryjnych. W planie trwały jakieś 6 godzin, do tego doliczyć trzeba przygotowanie materiału dzień wcześniej, sprawdzanie prac oraz zajęcia indywidualne z kilkoma studentami. I tak np. przez 2-4 miesiące, 2-3 razy w tygodniu lub częściej. To wszystko jako dodatek do regularnej pracy przy badaniach w laboratorium i mojego studiowania, bo też przecież musiałam zaliczać wykłady i seminaria. A odpoczynek? Wciąż panuje przeświadczenie, że doktorant na urlop musi sobie zasłużyć wcześniejszym zapierdalaniem 7 dni w tygodniu po 12h dziennie. Bo jak nie robisz, to nie ma wyników, a przecież doktoranta nie obowiązuje normowany czas pracy

Ciekawe rzeczy dzieją się też w administracji. Opowiedział o tym Irek szukający zatrudnienia na prywatnej uczelni, która właśnie zdobyła dofinansowanie na utworzenie nowej specjalizacji:
Oferty na stanowisko specjalisty ds. rozliczania funduszy unijnych w ogóle nie było. Aplikowałem na inną i moją kandydaturę odrzucono, ale kiedy wspomniałem, że mam orzeczenie o lekkim stopniu niepełnosprawności, sytuacja całkowicie się zmieniła. Bez żadnego potwierdzenia otrzymałem z kadr maila ze skierowaniem na badania medycyny pracy. Było to bardzo dziwne. Okazało się, że zaproponowano mi posadę specjalisty ds. administracyjnych. Miałem wspierać dyrektora w realizacji projektu, ale nikt nie powiedział, że chodzi o dofinansowanie unijne. Nie miałem w tej kwestii żadnego doświadczenia. Wdrażać miałem się we własnym zakresie, onboardingu nie było wcale. Polecono mi szkolenia z Internetu. Dyrektor znalazł dla mnie pięć minut i uciekł na urlop. Nie było żadnej merytorycznej rozmowy. Nikt nie interesował się tym, co robię i jak robię, cała odpowiedzialność za projekt spadła na mnie. Czułem się zapchaj dziurą po poprzedniej osobie, która zrezygnowała po 3 miesiącach.
Na brak zainteresowania ze strony przełożonych nie mogli natomiast liczyć pracownicy naukowi zajmujący się na pewnej uczelni przygotowaniem e-podręczników dla szkół podstawowych i gimnazjów. Ich historię opisał Piotr, jeden z nielicznych członków zespołu, który nie był bezpośrednio związany ze środowiskiem akademickim i został przyjęty do projektu ze względu na swoje doświadczenie:
Autorami podręczników były utytułowane osoby z naszej uczelni i kilku innych. Zespoły redakcyjne rekrutowały się głównie spośród niższej rangi pracowników tych samych szkół lub ich wydawnictw. Osoby, które pracowały na uczelni, bały się wprowadzić do tekstów napisanych przez doktorów i profesorów jakąkolwiek zmianę, nawet jeden przecinek. Konsekwencje mogły być rożne, najczęściej sprowadzały się do problemów z wynagrodzeniem lub urlopem. Zdarzało się, że redaktor musiał przepraszać na piśmie za „nieprzemyślane” (czyli jakiekolwiek) uwagi. Miałem przydzielone dwie asystentki, które miały pomóc w składzie podręcznika – dzwoniły do mnie lub pisały w każdej, najdrobniejszej sprawie. Początkowo byłem przekonany, że są zupełnie niesamodzielne albo niezbyt inteligentne (nie jestem tego dumny), ale szybko zauważyłem, że one po prostu boją się podejmować samodzielne decyzje w obawie, że będę się mścił – albo ja, albo ktoś z zespołu
Złą atmosferę dodatkowo pogarszała kwestia godzin pracy i napiętych terminów:
Normalnie zrobienie serii podręczników zajmuje 3-4 lata, a my mieliśmy na to 2,5 roku. Uczelnia nie płaciła za nadgodziny, a ich ewentualny odbiór graniczył z cudem. Ja, jak wspomniałem, nie byłem ściśle związany z uczelnią, więc byłem bezpieczny i w związku z tym nie robiłem nadgodzin, argumentując, że nie będę poświęcał zdrowia z powodu nierealnych terminów. Współpracownicy powiązani z uczelnią dostali jednak jasny sygnał, że wymaga się od nich pracy w nadgodzinach. Teoretycznie dobrowolnie, ale niepokornych spotykały przykre konsekwencje – od mobbingu po zwolnienie dyscyplinarne. Jeden z redaktorów, będący również asystentem pewnego profesora-autora, przepracował bez wynagrodzenia wszystkie weekendy w roku, w tym również niektóre święta.
Jeśli jednak myślicie, że zastraszanie lub zmuszanie do publicznej samokrytyki to najgorsze rzeczy, jakie mogą się przytrafić pracownikom uczelni, jesteście w błędzie. Akademicki mobbing potrafi również przyjąć postać przemocy fizycznej. Wiadomość w tej sprawie przysłał Witold, związany dawniej z jedną z uczelni technicznych:
Rano na parking uczelni chciała wjechać autem pracownica. Niestety, przejazd blokowały dwie, rozmawiające ze sobą osoby. Pracownica użyła klaksonu i rozmawiający zeszli z drogi, ale gdy tylko zaparkowała i wysiadła, z miejsca została zaatakowana. Najpierw znieważono ją słownie, później otrzymała uderzenie otwartą dłonią w twarz. Okazało się, że ośmieliła się zatrąbić na żonę dziekana… też nota bene zatrudnioną na uczelni. Zaatakowana złożyła skargę do swojego przełożonego, a on skierował ją do swojego, czyli… dziekana. Ten był święcie oburzony, że skarga w ogóle do niego trafiła i nakazał usunięcie swojego podwładnego ze stanowiska. Natomiast w swojej nieskończonej wspaniałomyślności nie wymierzył żadnej kary pracownicy, która tak źle potraktowała jego żonę.
Personalia autorów i niektóre szczegóły ich opowieści zostały zmienione. Na prośbę niektórych informatorów nie podałem również nazw uczelni, na których opisane wydarzenia miały miejsce.
Pisząc ten artykuł korzystałem z następujących źródeł:
1. 2024 Academic Ranking of World Universities
2. To be where the frontier science happens. Raport z badania przeprowadzonego wśród polskich laureatów grantów ERC pracujących naukowo poza Polską
3. Mapa mobbingu na uczelniach