Istnieją w Polsce miejsca, w których relikty pańszczyzny okazały się wyjątkowo żywotne. Co gorsza, skrzyżowały się z mentalnymi pozostałościami po przaśnym PRL-u, tworząc prawdziwe monstrum – administrację publiczną.
Zacznijmy, jak zawsze, od tła historycznego. W słusznie minionych czasach powszechnego poddaństwa, relatywnie najlepiej wiodło się chłopom żyjącym w dobrach królewskich. Z racji żałośnie słabej pozycji polskiego monarchy, dóbr tych było bardzo mało, ale przypisani do nich włościanie mogli się uważać za prawdziwych wybrańców losu. Nakładane na nich powinności były dużo mniejsze niż w folwarkach prywatnych, w królewszczyznach istniały również instytucje sądowe, do których chłopi mogli się odwołać w przypadku konfliktu z zarządcą. Podobne luksusy w majątkach szlacheckich raczej nie występowały, więc jednym z mokrych snów każdego poddanego była ucieczka „na królewskie”.
Kiedy króla już nie było (czytaj: szlachta doprowadziła własny kraj do zagłady), ostoją dla chłopów stała się z kolei zaborcza administracja. To ona ucywilizowała relacje panujące między dworem i poddanymi, to ona zaangażowana była również w ostateczną likwidację pańszczyzny na ziemiach polskich.
Zbawieniem dla wiecznie poturbowanych mas ludowych stał się wreszcie PRL, który dosłownie na siłę wywlekł ze wsi kilka milionów chłopów, a następnie posłał ich do szkół i umożliwił pracę w państwowych zakładach dużych miast. To akurat dobrze, ale z tym socjalistycznym awansem społecznym były przynajmniej dwa problemy. Po pierwsze, praca w komunizmie działała w myśl zasady „czy się stoi, czy się leży” i wszyscy wiemy, jak to się skończyło.
Po drugie, partyjna propaganda przez prawie pół wieku bardzo intensywnie forsowała wizerunek złego „prywaciarza” lub „spekulanta”, odpowiedzialnego rzekomo za wszelkie ułomności tzw. gospodarki uspołecznionej. Choć z prawdą miało to wspólnego niewiele, narracja ta doskonale korespondowała z zapisanym w polskim DNA kompleksem maltretowanego chłopa. I dla wielu okazała się tak przekonująca, że do dziś uznawana jest za prawdę objawioną.
Na państwowym najlepiej
Można się o tym przekonać przekraczając próg urzędu lub (nie daj boże) podejmując pracę w którejś z państwowych instytucji. Zdecydowanie nadreprezentowany jest w nich jeden, bardzo specyficzny typ pracownika, o którym pisałem już kiedyś w tekście o zawodowym dożywociu. Urzędnicy bardzo często kierują się wspomnianą w nim zasadą „aby ino robota była” i cenią sobie filozofię „jest chujowo, ale stabilnie”. Same urzędy bardzo takiej mentalności sprzyjają, bo jeśli ktoś już zostanie w administracji zatrudniony to jest duża szansa, że zostanie w niej do emerytury. No chyba, że wcześniej umrze. W efekcie urzędy pełne są wiecznych dyrektorów od wszystkiego oraz towarzyszących im zastępców, pełnomocników, doradców czy kierowników różnych szczebli. O stanowiskach obsadzanych z klucza politycznego nawet już nie wspominam. Kto raz został urzędnikiem, ten będzie nim na wieki i jakaś posadka zawsze się znajdzie.
Co ciekawe, pewności zatrudnienia wcale nie musi towarzyszyć spokój ducha. Pracownicy administracji potrafią panicznie bać się o swoje posady i, muszę przyznać, jest to trochę uzasadnione. Umiejętności wielu z nich nijak mają się bowiem do realiów rynkowych i przeciętny urzędnik nie ma w biznesie czego szukać. Świadomość tego faktu sprawia, że pracownicy państwówki stali się królami udawania. Ich domeną są doprowadzone do absurdu procedury, niekończące się postępowania czy ciągnące się latami wymiany pism bez konkluzji. Wypisz, wymaluj kompleks folwark managera. Tyle, że całkiem oficjalny i dużo bardziej powszechny. Tak samo, jak bardziej już specyficzny dla urzędów syndrom dupochronu. Objawia się on kompulsywnym zbieractwem maili, dokumentów i potwierdzeń, mających być dowodem na to, że jakaś czynność została wykonana, że ktoś coś napisał lub powiedział. Aktywność ta zajmuje oczywiście mnóstwo czasu, który mógłby zostać spożytkowany na coś bardziej konstruktywnego, ale urzędników zupełnie to nie wzrusza. Swoją drogą to fascynujące, ile można się narobić, żeby… nic nie robić.
Kolejnym paradoksem urzędniczej mentalności jest ambiwalentny (żeby nie powiedzieć schizofreniczny) stosunek do sektora prywatnego. Państwówka równocześnie zazdrości biznesowi wyższych zarobków, ale z drugiej strony pogardza „prywaciarzem”, który prowadzi firmę dla pieniędzy (szok!), a czasem to nawet zwalnia ludzi (drugi szok!). Pod tym względem urzędnicy przypominają trochę… staropolską szlachtę. Ona też pogardzała kupcami oraz handlem i trwała w swoich folwarkach do samego końca. Własnego i całej Rzeczpospolitej.
Sam kilka razy otarłem się zawodowo o urzędy państwowe. Szczególnie urzekły mnie w nich dwa osobliwe zjawiska. Pierwsze polegało na notorycznym podkreślaniu przez urzędników, że wszelkie czynności wykonują „grzecznościowo”. Przekładając to na ludzką mowę – jesteśmy tu, ale jakakolwiek praca jest zajęciem fakultatywnym. Drugim fenomenem było oficjalnie funkcjonujące w urzędzie pojęcie „pracownika niemerytorycznego”. Co to za jeden? Otóż taki, który w pełni legalnie może nie mieć o niczym pojęcia. Nie można od niego wymagać wiedzy i umiejętności, ale należy mu zapewnić stanowisko. |
Czy coś może się zmienić?
Przaśna atmosfera panująca w urzędach sprawia, że chętnych do pracy w państwówce systematycznie ubywa. Młodych ludzi nie kusi już wizja ciepłej posadki, zdecydowanie bardziej zależy im na wysokości zarobków i jako takich perspektywach rozwoju. Z corocznego sprawozdania o stanie służby cywilnej wynika, że w 2023 r. w naborach na wolne stanowiska urzędnicze uczestniczyło średnio 7 kandydatów (w roku 2013 osób takich było 36). Przez brak świeżej krwi urzędnicza armia wyraźnie się starzeje. Odsetek zatrudnionych w państwówce osób w wieku do 29 lat wynosi zaledwie 6,5 proc. i maleje. Tendencja spadkowa jest widoczna również w przedziale wiekowym 29-39 lat, rośnie natomiast liczba urzędników mających ponad 50 lat. W polskiej administracji stanowią oni 34,5 proc. całości kadr.
Państwówka jest zatem miejscem, w którym czeka się na emeryturę. Z braku chętnych rekrutacje na stanowiska urzędnicze są selekcją negatywną, bo dobrowolnie do administracji garną się osoby, którym zależy wyłącznie na symulowaniu pracy i wyglądaniu świadczeń z ZUS-u. U niektórych urzędników to drugie zaczyna się zaraz po studiach…
Może i brzmi to trochę zabawnie, ale problem z urzędami jest problemem całego państwa. Zdaje sobie z tego sprawę nawet szefostwo służby cywilnej, które w cytowanym już sprawozdaniu zapowiedziało podjęcie działań naprawczych. Administracja państwowa ma zacząć od opracowania strategii zarządzania zasobami ludzkimi. Zwiększeniu atrakcyjności pracy w państwówce mają też służyć podwyżki wynagrodzeń. Czy przyniesie to jakikolwiek skutek? W proroka bawić się nie chcę, ale myślę, że bez zmiany urzędniczej mentalności same pieniądze nie wystarczą. A reformowanie ludzkich postaw jest zadaniem najtrudniejszym z trudnych.
Strona główna • Praca •
Cudne. Ciekawe tło historyczne. Zapraszam do Biurka Przeciwpancernego. Jest tam kilka nieostrożnych wynurzeń na ten temat. Ale abstrakt celny. Dodam, że w trakcie postępu technologicznego, większość tej kadry nie nadąża, placówki państwowe nie zawsze naciskają na rozwój kompetencji twardych, polegając na hipotetycznym i utopijnym imperatywie tychże urzędników do nieustannego i intensywnego samokształcenia. Wizja niezwykle złudna. To, co się u nas wyprawia, nie miałoby chwili istnienia w placówkach komercyjnych, ale też tylko tych, które oparły się publicznym finansom jako podstawie istnienia.
Obserwując przy okazji, co wyprawiają ministerstwa, w szczególności Ministerstwo Zdrowia lub Cyfryzacji – mam na myśli notoryczne rozporządzenia przesuwające terminy wdrażania – coś zaczyna się sypać od środka, jakieś światopoglądy, jak ten świat działa, nie zostały zweryfikowane.
Degradacja jakości jest widoczna na każdym szczeblu.
Kilka razy otarłem się w życiu o pracę w urzędach i mnie też do furii doprowadzała ta wszechobecna ślamazarność w najprostszych sprawach i wieczne przekładanie wszystkiego na później. Gdyby firmy działały w podobny sposób, większość upadłaby z hukiem, ale uczciwie trzeba przyznać, że wielkie korporacje też bywają bardzo podobne do urzędów. Niekończące się procesy, zbiurokratyzowane procedury czy ciągłe przesuwanie terminów są tak samo szkodliwe w sektorze prywatnym i też przyczyniają się do kształtowania wśród pracowników bardzo urzędniczych postaw.