Żeby nie było, że ciągle znęcam się tylko nad przedsiębiorcami i menedżerami, tym razem będzie o pracownikach. Bezwzględnie lojalnych, posłusznych i niedrogich. A także perfekcyjnie bezproduktywnych.

Zanim jednak przejdę do rzeczy, pozwólcie, że opowiem Wam pewną ponurą historyjkę.

Dawno, dawno temu (konkretnie to w roku 1496), król Jan Olbracht wydał w Piotrkowie statut wprowadzający przywiązanie chłopa do ziemi. Na mocy nowego prawa, każdego roku ze wsi mógł odejść tylko jeden włościanin, a prawo do udania się na naukę lub służbę do miasta miał wyłącznie jeden chłopski syn. Oczywiście za zgodą pana, który prawie zawsze był takim fanaberiom przeciwny.

Statut piotrkowski stanowił jeden z fundamentów ustroju folwarczno-pańszczyźnianego i de facto sankcjonował wprowadzenie w Polsce niewolnictwa. Broniący się przed upodleniem chłopi wypracowali w kolejnych stuleciach bardzo wiele metod oporu – od najzwyklejszych ucieczek (tzw. zbiegostwa), aż po zorganizowane bunty i powstania. Najpowszechniejszą techniką przetrwania była jednak zła i mało wydajna praca, połączona z pozorowaną służalczością wobec pana. Przez kilka wieków postawa taka stała się częścią polskiej mentalności i do dziś jest obecna w podejściu wielu osób do obowiązków służbowych.

A w praktyce wygląda to tak…

Osobnik dotknięty pańszczyźnianym syndromem uznaje każdą pracę za krzywdę i zło konieczne. Kieruje się w życiu zasadą „aby ino robota była” i niespecjalnie zastanawia się nad jej sensem czy perspektywami rozwoju. Jakaś praca po prostu ma być, bo przecież trzeba zarobić na kolejny miesiąc życia. Proste? Proste! Plan minimum to już i tak bardzo dużo.

Najlepiej, aby robota była jedna na całe życie. Chodzi przecież tylko o to, aby pan (właściciel firmy lub szef) płacił i zorganizował swemu słudze całą egzystencję. Wydawał polecenia, które można bezrefleksyjnie wykonać, zapewnił urlop raz do roku i paczkę słodyczy na święta. Czy można chcieć więcej?

Otóż, paradoksalnie, można. Prawda jest bowiem taka, że nasz delikwent swojej wyśnionej roboty głęboko nienawidzi. Gardzi swoim szefem, ale okazuje mu patologiczną wręcz służalczość. Chciałby zarabiać więcej, ale nigdy nie upomni się o podwyżkę. Marzy o awansie, ale nie chce nauczyć się niczego nowego. Nie muszę chyba dodawać, że nigdy nie podejmie też próby zmiany pracy lub przebranżowienia. Wszystkie te rekrutacje to przecież oszustwo, kolesiostwo i układy. Nie może być inaczej.

Efekt jest taki, że zamiast budować jakąkolwiek karierę, pracownik sam degraduje się do roli parobka. Bida dawno została już oswojona i nie ma na co narzekać – jest chujowo, ale stabilnie. To przecież najważniejsze, czy jest sens cokolwiek zmieniać? Z robotą tak było przecież od zawsze.

Może i było, ale wcale nie musi

Nie mam złudzeń, że w przypadku wielu ludzi pańszczyźniany syndrom jest chorobą nieuleczalną. Pociesza mnie jednak fakt, że w ostatnich latach polska mentalność zaczyna się wreszcie zmieniać. Jest to szczególnie widoczne w przypadku osób wieku 18-24 lat, ale i starsze pokolenia mają coraz mniejszy problem z podjęciem nowego zatrudnienia. Przynajmniej część Polaków nauczyła się wreszcie, że w pracy nie chodzi o sam fakt jej posiadania, lecz o pieniądze i możliwość rozwoju.

Potwierdzają to również dane. Według statystyk zaprezentowanych w ubiegłym roku przez serwis GoWork, osoby poniżej 25 roku życia pracują w jednym miejscu średnio 14 miesięcy. Wśród pracowników w wieku 25-35 lat i starszych, czas zatrudnienia u jednego pracodawcy wynosi odpowiednio 4 i 9 lat. Podobne wyniki przyniosła też ankieta przeprowadzona przez Pracuj.pl. Wykazała ona m.in., że w ciągu roku poprzedzającego badanie, pracę zmieniło aż 62 proc. 18-24 latków. Mało tego, dalsze ruchy kadrowe rozważało w tym samym czasie 56 proc. najmłodszych pracowników.

Owszem, często chodzi tu o prace sezonowe i różne studenckie fuchy, ale dla pokolenia wkraczającego właśnie na rynek pracy zmiana to co coś najzupełniej naturalnego. Nawet jeśli jego przedstawiciele  z wiekiem zapragną większej stabilizacji, to jest mało prawdopodobne, żeby dobrowolnie skazali się kiedyś na zawodowe dożywocie u jednego pracodawcy. Młodzież przyszłością narodu!

PS.  Na końcu przyszło mi jednak do głowy, że opisany wcześniej pracownik to dla wielu polskich przedsiębiorców prawdziwy ideał. Ale miałem się nie znęcać nad przedstawicielami rodzimego biznesu, więc tego wątku drążył nie będę 😉

Strona głównaPracaSkazani na zawodowe dożywocie
4.7/5 - (6 votes)

2 Comments

  1. Kiedy złożyłem wypowiedzenie w mojej pierwszej w życiu pracy, szef był wielce zasmucony i przekonywał mnie, że na zewnątrz jest Wielki, Groźny Świat i że na pewno sobie nie poradzę, i po co ryzykować stabilną pozycję.

    Bardzo im to pasuje i nie chcą, żeby chłopi opuszczali swoją pańszczyznę.

    P.S. Świat okazał się owszem, wielki i czasami groźny, ale jakoś sobie poradziłem. Zmieniwszy miejsce pracy jakieś 15 razy chyba się w końcu ustabilizowałem. Nie wiem czy to kwestia wieku czy faktycznie zadowolenia z pracodawcy. Pewnie jedno i drugie.

    P.S.2 Gdzieś tam po drodze byłem przez parę lat swoim własnym szefem. Sytuacja o tyle trudna, że nie dość, że nie ma na kogo zwalić winy za niepowodzenia, to jeszcze szef idiota.

    1. Też o takich przypadkach słyszałem. Często poprzedzonych np. nieustannym krytykanctwem lub groźbami zwolnienia. Ale gdy pracownik składa wypowiedzenie, zdziwienie zawsze jest ogromne… Moim zdaniem są takie miejsca, z których wręcz należy szybko uciekać. Nigdy nie ma gwarancji, co nas spotka gdzie indziej, ale ryzyko jest lepsze niż tkwienie w chorym układzie. Tylko trzeba się na to ryzyko odważyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *