Mit polskiego przedsiębiorcy

BiznesHistoria

Przedstawiciele rodzimego biznesu chętnie epatują opinią, że to na nich spoczywa dziejowa misja rozwoju Polski i jako jedyni, pokonując straszliwe przeciwności, dźwigają ciężar postępu cywilizacyjnego. Przypominają pod tym względem dawną szlachtę i podobnie jak ona, bardzo mijają się z prawdą.

Każdy system społeczno-polityczny opiera się na jakiejś ideologii (tak, wiem – bardzo odkrywcza myśl). Własną filozofię stworzyła I Rzeczpospolita, ma ją także Polska współczesna. I jak pewnie się już domyślacie, można zauważyć między nimi spore podobieństwa. Szczególnie, jeśli chodzi o podejście do gospodarki i instytucji państwa.

Dawni panowie w kontuszach patrzyli na świat przez pryzmat teorii, którą dziś znamy pod nazwą Sarmatyzmu. Jednym z jej założeń było oczywiście przekonanie o pochodzeniu szlachty od mitycznego plemienia Sarmatów, ale nie był to wcale najważniejszy (ani nawet bezsporny) element staropolskiego światopoglądu. Wąsaci feudałowie widzieli swoje korzenie także wśród starożytnych Rzymian, wywodzić mieli się również od biblijnego Jafeta, syna Noego. Wersji było kilka, lecz w Sarmatyzmie znacznie ważniejsze były opinie na temat ustroju Rzeczypospolitej.

Zgodnie z nimi, złota wolność była najdoskonalszym modelem politycznym na świecie, a państwo polsko – litewskie pełniło dziejową misję przedmurza, chroniącego Europę przed barbarzyńcami ze wschodu. Pańszczyzna stanowiła z kolei jedynie słuszny porządek ekonomiczny, zapewniający Polsce rolę spichlerza Europy oraz swoisty system zabezpieczenia społecznego. Bez „opieki” ze strony szlachty chłopi byli przecież skazani na zgubę.

Wszystko to wciąż za mało

Realizacji sarmackiej utopii służył (przynajmniej początkowo) sformalizowany porządek prawny, którego fundamentem były szlacheckie przywileje. Pierwszy z nich, zwalniający panów z większości podatków, przyjęto w Koszycach jeszcze w roku 1374. Prawdziwy festiwal  szlacheckich swobód nastał jednak na przełomie XV i XVI wieku, kiedy możni niemal zupełnie zdemontowali struktury państwa i zrzucili z siebie resztki odpowiedzialności za losy kraju. W ciągu kilku dziesięcioleci Polskę pozbawiono administracji, skarbu i stałej armii. Król stał się polityczną marionetką, a większość ludności utraciła wszelką podmiotowość. Chłopów wyjęto spod prawa, przywiązano do ziemi i obciążono obowiązkową pańszczyzną. W ten sposób szlachta zapewniła sobie nieograniczone zasoby darmowej siły roboczej oraz luksus nieskrępowanej samowoli.

Ta ostatnia przyjęła m.in. postać bezproduktywnego sejmowania, które zamiast parlamentaryzmu, bardziej przypominało pijackie burdy między magnackimi koteriami. Zapatrzona we własne interesy szlachta rzadko decydowała się na uchwalenie jakichkolwiek podatków, nie była też zainteresowana reformami, które mogłyby w podkopać jej pozycję. Najważniejszy był interes własnego folwarku i doraźny zysk. Uzyskiwany oczywiście kosztem upodlonego chłopstwa, na którego barkach spoczywał cały ciężar utrzymania arystokracji i szczątkowego państwa.

Przeczytaj też: Największy dramat w historii Polski

Czy pojawiały się głosy krytykujące taki stan rzeczy? Owszem, ale były one nieliczne i z miejsca spotykały się z lawiną krytyki. Wszelkie pomysły wzmocnienia władzy królewskiej nazywane były absolutyzmem. Idee wprowadzenia stałych podatków uznawano za kradzież, a postulaty dotyczące poprawy losu chłopów odbierano jako zamach na naturalny porządek świata. Każda koncepcja zmiany ustroju mogła zagrozić polskiej racji stanu, bo złota wolność była systemem idealnym. Czyli takim, w którym panowie bracia mogli wyłącznie brać, nie ponosząc żadnych kosztów ani obowiązków.

Kierująca się taką logiką szlachta doprowadziła do upadku państwa, ale rozbiory wcale nie zmieniły jej światopoglądu. Folwarczna filozofia gospodarcza przeżyła najjaśniejszą Rzeczpospolitą i miała się całkiem dobrze przez większość wieku XIX, o czym pisałem już kiedyś w tekście pt. Pańszczyzna albo śmierć. Niestety, jej odległe echa są wyraźnie słyszalne także w Polsce współczesnej.

Państwo mnie okrada

Zanim jednak przejdę dalej – ważne zastrzeżenie. Nie, nie uważam, że dzisiejsi przedsiębiorcy cieszą się podobnymi przywilejami, jak staropolska szlachta. Mimo to retoryka, którą posługuje się współczesny polski biznes pełna jest haseł rodem z dawnych sejmów. To wyłącznie właściciele firm budują przecież polski dobrobyt i bezinteresownie dźwigają ciężar cywilizacyjnego postępu. To oni dają pracę i zapewniają środki do życia zatrudnionym przez siebie masom. Cały czas dokładając oczywiście do interesu i pracując po godzinach, za co spotykają ich ze strony państwa wyłącznie szykany. Głównie pod postacią nadmiernych kosztów pracy i wysokich podatków.

Przeczytaj też: Jak szlachta zaorała samą siebie

Przyjrzyjmy się tej narracji nieco bliżej i zacznijmy od tego, kim właściwie jest polski przedsiębiorca. Według danych GUS, nadwiślańska gospodarka w 99,8 proc. zbudowana jest z firm zaliczających się do kategorii MŚP. 97,2 proc. z nich to tzw. mikroprzedsiębiorstwa, czyli podmioty zatrudniające nie więcej niż 10 pracowników. Mało? To teraz się trzymajcie, bo polskie firmy liczące 10 osób to i tak prawdziwe giganty. Szacuje się bowiem, że ok. 70 – 80 proc. mikroprzedsiębiorstw to… ludzie prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą.

Przeczytaj też: Opowieść o Januszu, co na obcego robił nie będzie

Gdybym chciał być złośliwy, mógłbym w tym miejscu zadać dwa pytania. Po pierwsze, czy po niemal 40 latach od upadku komunizmu faktycznie udało nam się w Polsce zbudować jakikolwiek poważny biznes? Pod drugie – czy polscy przedsiębiorcy rzeczywiście mają podstawy, aby uważać się za jednostki wybitne?

Ale ponieważ ja złośliwy nie jestem, przejdźmy dalej i zastanówmy się, jak to jest z tymi kosztami pracy. Z danych Eurostatu wynika, że średnie godzinowe koszty zatrudnienia pracownika wyniosły w 2023 roku: 36,6 euro (w strefie euro) i 31,8 euro w całej Unii. Tymczasem w Polsce wartość ta sięgnęła poziomu 14,5 euro, co stanowiło siódmy najniższy wynik spośród wszystkich krajów UE. Dodać do tego należy, że podawane przez Eurostat stawki obejmują nie tylko pensje, lecz także podatki i składki społeczne. W 2023 r. ich udział w całkowitym koszcie zatrudnienia wynosił: 25,5 proc. (w strefie euro) i 24,7 proc. w całej Unii. A w Polsce, proszę Państwa, całe 17,9 proc. Rozbój! Niezwykle trudny los polskiego przedsiębiorcy objawia się m.in. w liczbie ulg dotyczących składek ZUS. Według stanu na koniec roku 2024 ich lista obejmuje: Ulgę na start, Mały ZUS, Mały ZUS Plus i możliwość skorzystania z tzw. wakacji składkowych. I, podkreślmy raz jeszcze, mówimy tylko o kosztach ubezpieczenia społecznego, bo wykaz odliczeń i preferencji stricte podatkowych jest znacznie, znacznie dłuższy.

Przeczytaj też: Co umowy śmieciowe mają wspólnego z pańszczyzną

Można by założyć, że dla rodzimych przedsiębiorców to sytuacja bardzo dobra, sprzyjająca konkurencyjności i szybkiemu rozwojowi biznesu. Nic bardziej mylnego. Dane Komisji Europejskiej, o których wspominałem już w teście pt. Dlaczego folwark był (i jest) słabym biznesem pokazują, że polskim firmom wcale nie zależy na wzroście i innowacyjności. Sytuację tę wykorzystują oczywiście międzynarodowe korporacje szukające optymalizacji kosztów, czyli usiłujące płacić za pracę najmniej jak się da. Tym sposobem nie tylko wykańczamy gospodarczo sami siebie, ale pozwalamy również, aby czynili to inni. Wierzymy przy tym uparcie, że polski biznes jest wspaniały, tylko zagrażają mu państwo i roszczeniowi pracownicy. I właśnie to przekonanie jest najbardziej szlacheckim elementem mentalności współczesnego przedsiębiorcy. Dawni panowie też przecież wierzyli, że chłop ma robić za darmo, a podatki to zamach na wolność.


Pisząc ten artykuł korzystałem m.in. z następujących źródeł:

1. Kamil Janicki, Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachtyPoznań 2023.
2. PARP: Raport o stanie sektora małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce 2024
3. EUROSTAT

Strona głównaBiznesMit polskiego przedsiębiorcy

5/5 - (1 vote)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *