Stulecia folwarcznych relacji społecznych pozostawiły w polskiej duszy całe mnóstwo szkodliwych naleciałości. Jeden z mentalnych produktów pańszczyzny jest jednak szczególnie niszczycielski i do dziś utrudnia nam rozwój gospodarczy oraz cywilizacyjny.
Czym jest tytułowy owoc pańszczyzny? Zanim odpowiem na to pytanie, pozwólcie, że jeszcze na moment odeślę Was do tekstu pt. Dlaczego folwark był (i jest) słabym biznesem. Opisywałem w nim, dlaczego gospodarka folwarczo-pańszczyźniana była zaprzeczeniem wszelkiej produktywności i w jaki sposób doprowadziła dawną Polskę do ekonomicznej katastrofy. W artykule wspominałem m.in. o mało wydajnym rolnictwie czy upadku miast, lecz najważniejszy wniosek był taki, że w ówczesnym „modelu biznesowym” większość dochodów przejadana była (dosłownie!) przez nieliczną i wrogą wobec wszelkich innowacji grupę magnatów.
Inaczej rzecz ujmując można powiedzieć, że w realiach folwarczno-pańszczyźnianych prawie nikt nie czerpał zysków z pracy czy jakiejkolwiek aktywności gospodarczej. Problem ten w największym stopniu dotyczył oczywiście chłopów, lecz zmagała się z nim również arystokracja, która u kresu istnienia I Rzeczypospolitej w zdecydowanej większości także pogrążyła się w nędzy.

Oba stany łączyła jednak nie tylko powszechna bieda. Zwykli włościanie i szlachta gołota wspólnie doświadczali również uciemiężenia oraz upokarzającego traktowania. Pozbawieni majątku panowie też przecież musieli pracować ponad siły i nisko kłaniać się swoim patronom.
Praca, czyli zło konieczne
I to wielowiekowe połączenie ubóstwa ze zgnojeniem wywarło doniosły, lecz niestety bardzo szkodliwy wpływ na polską mentalność. Jego owocem jest bardzo częste przekonanie, że praca to wyłącznie wyzysk i krzywda. Że nie jest źródłem rozwoju czy bogactwa, lecz wymuszoną niesprawiedliwością. Pogląd ten pokutuje w firmach i instytucjach państwowych, podzielają go zarówno przedsiębiorcy, jak i szeregowi pracownicy. Podchodzący do swoich obowiązków, jak do niezasłużonej kary i działający w myśl zasady, żeby robić, ale się nie narobić.

Tym sposobem wpadamy jednak w błędne koło, bo zaczyna tu działać mechanizm samospełniającego się proroctwa. Ponieważ pracujemy mało produktywnie, skazujemy się na konieczność wykonywania uciążliwych, ogłupiających i mało rozwijających zadań. W efekcie harujemy jak woły (pisałem już o tym w tekście pt. Krótka historia kultury zapierdolu), ale wciąż zarabiamy śmieszne pieniądze.
Przeczytaj też: Jak szlachta zaorała samą siebie
Dowody? Proszę bardzo. W Globalnym Rankingu Innowacyjności, badającym rozwój gospodarek w ponad 133 krajach świata, Polska uplasowała się w roku 2024 na 40. miejscu. Pozornie nieźle, ale diabeł (jak zawsze) tkwi w szczegółach, bo wśród państw europejskich zajęliśmy już odległą 25. lokatę. Podobne wyniki płyną też z analiz Eurostatu, według którego pod względem innowacyjności polska gospodarka okupuje w UE piąte miejsce od końca. Dokładnie taką samą pozycję zajmujemy też w zestawieniu średnich wynagrodzeń. Przypadek?
Chocholi taniec polskiego pracownika
I choć na niskie dochody narzekamy prawie wszyscy (i słusznie), to przez pańszczyźniany kompleks wciąż tkwimy w letargu, który uniemożliwia zmianę. Dane zebrane przez portal No Fluff Jobs wykazały, że niezadowolenie z zarobków deklaruje aż 58 proc. pracowników. Mimo to, ponad połowa z nich (54 proc.) przyznała otwarcie, że nie zamierza szukać w najbliższym czasie nowej posady. Jeszcze ciekawsze wnioski przyniosło badanie LiveCareer, według którego pracy zmieniać nie chce nawet 60 proc. zatrudnionych. Dlaczego? Głównym powodem, deklarowanym przez 36 proc. respondentów, jest przekonanie, że na rynku nie ma atrakcyjniejszych propozycji. Czyli w skrócie – jest jak jest i lepiej być nie może.
Przeczytaj też: Skazani na zawodowe dożywocie
W tym ciemnym tunelu zawodowej apatii jest jednak niewyraźne światełko. To samo badanie wykazało, że jeśli już dochodzi do zmiany, to dla 62 proc. ankietowanych najważniejszą motywacją jest „potrzeba znalezienia dla siebie czegoś nowego”. Brzmi enigmatycznie, ale jeśli zagłębimy się w szczegóły, to okaże się, że w 38 proc. przypadków oznacza to chęć ucieczki z obecnego miejsca pracy. Paradoksalnie jest to pocieszająca wiadomość, bo oznacza, że istnieje spora grupa pracowników, która nie poddała się całkowitemu odrętwieniu, lecz szuka dla siebie lepszych rozwiązań zawodowych. W większości zaliczają się do niej ludzie młodzi, w wieku poniżej 25 lat. W ich przypadku taki rodzaj motywacji wskazało aż 53 proc. badanych.
I to jest kolejna dobra nowina, świadcząca o pokoleniowej zmianie mentalności. Bo złe miejsca pracy będą istnieć zawsze, co wcale nie oznacza, że praca jest zła sama w sobie. Najmłodsze pokolenie zdaje się to w końcu rozumieć i dużo aktywniej podchodzi do poszukiwania bardziej perspektywicznych i lepiej płatnych posad. W ten sposób pomaga nie tylko sobie, lecz także cywilizuje cały rynek pracy.
Pisząc ten artykuł korzystałem z następujących źródeł:
1. Global Innovation Index 2024
2. European Innovation Scoreboard
3. Eurostat
4. No Fluff Jobs: Rynek pracy w Polsce
5. LiveCareer: Dlaczego Polacy zmieniają (lub nie) pracę? Badanie 2024